W 2014 rok weszłam z dziwnym,
podskórnym przekonaniem, że to będzie świetny rok. I póki co –
nie mylę się. Z racji tego, że jest już marzec, mogę pokusić
się o wstępne podliczenie swojego życia w ostatnim czasie. A
zmieniło się dużo, jeśli nie wszystko! Zdecydowanie prawdą jest,
że jeden krok wymusza drugi. Zastanawiam się tylko, czy jestem
teraz znowu tym człowiekiem, którym byłam kiedyś, czy po prostu
stałam się kimś totalnie nowym. I chyba obie opcje mają trochę
przełożenia na rzeczywistość.
Po pierwsze – jestem wulkanem
radości. Okazuje się, że wystarczyło wprowadzić małe zmiany w
podejściu do świata, żeby stało się zupełnie lepiej. No, ale od
początku. Podjęcie jednej, bolesnej i trudnej decyzji, zaowocowało
usunięciem z życia gromady przykrych, smutnych i frustrujących
elementów. Zdecydowanie dobrym aspektem cierpienia jest fakt, że
kiedy się kończy, pozwala obrać nową perspektywę, z której
wszystko wydaje się takie fantastyczne. Mówiąc pokrótce, od
pewnego czasu zdarzają mi się incydenty nienaturalnej radości,
biorącej się znikąd, powodowanej w sumie wyłącznie tym, jak
fajnie jest żyć bez większych zmartwień. Chyba mogę stwierdzić,
że jestem po prostu szczęśliwa. I to banalnie szczęśliwa, bo
naprawdę mnie cieszą takie rzeczy, jak to, że jestem raczej
zdrowa, że mam względnie dobre warunki życia, że w gruncie rzeczy
niczego mi nie brakuje. Naprawdę realnie to doceniam i z tego się
cieszę każdego dnia – choć to brzmi jak Paulo Coelho: fajnie
jest żyć :)
Jestem totalnie uzależniona od bycia
zadowoloną. Pierwszym przekonaniem, a może nawet wiarą, która
ostatnio steruje moim życiem, jest wiara w to, że absolutnie
wszystko, wszystko co mnie spotyka i co się dzieje w moim życiu,
zależy tylko ode mnie. Tylko ja mam wpływ na to, co się ze mną
dzieje, a jeżeli coś zdarza się poza moją władzą, to i tak
nadal tylko ja decyduję o tym, jaki wpływ to będzie mieć na mnie.
Wiem, że nic nie może mnie zdenerwować, zasmucić, zepsuć mi
humoru ani być dla mnie przeszkodą, jeśli ja sama temu czemuś na
to nie pozwolę.
Drugą istotną w moim życiu kwestią
stało się japońskie Shikata ga nai –
czyli ,,nic na to nie poradzę”. W telegraficznym skrócie: rzeczy,
które negatywnie na nas wpływają dzielą się na dwie kategorie.
Pierwsza, z reguły mniej liczna, to rzeczy, które możemy zmienić.
Druga – to te, na które nie mamy absolutnie żadnego wpływu.
Shikata ga nai dotyczy
tej drugiej kategorii. Logika jest prosta – jeżeli nie mamy na coś
wpływu, nie możemy tego zmienić, to jedyne, co wynika z
przejmowania i denerwowania się tym, to nasz własny zepsuty humor.
Wiem na pewno z codziennych obserwacji, że ludzie są bardzo
sfrustrowani, podminowani, ciągle zdegustowani. Chyba też byłam
trochę taka, a na pewno byłam bardzo nerwowa i wybuchowa. Do póki
nie zaczęłam częściej się zastanawiać nad tym, czym się
denerwuję i czy to ma jakikolwiek sens i efekt poza psuciem moich
własnych nerwów. Odniosłam duży sukces, bo od Nowego Roku
zdenerwowałam się może 2-3 razy. Oczywiście, nadal jestem
hejterem ;) ale teraz jestem radosnym hejterem! Jest mi dużo lżej,
jestem szczęśliwsza i bardziej zadowolona z życia. Polecam!
Lubuję
się od jakiegoś czasu w świętowaniu własnego życia. Święto
jest codziennie, życie ma tyle świetnych aspektów, że warto
każdego dnia robić sobie urodziny :) Tym bardziej, że ostatnio
zrozumiałam, że moją największą miłością, niezmienną i
jedyną, jestem ja sama! Żaden inny człowiek nie będzie mi
towarzyszył tak długo i tak notorycznie, jak ja, więc powinnam być
dla siebie dobra, kochać się i traktować najlepiej :) Mam taki
wielki apetyt na życie, na próbowanie wszystkiego co nowe, jestem
bardzo łapczywa ostatnio i chcę wszystko teraz, natychmiast! Życie
jest przygodą, życie zaczyna się tam, gdzie kończy się nasza
strefa komfortu.
Przemyślałam też w ciągu ostatnich
kilku miesięcy swoją osobę i przerobiłam mnóstwo spraw. Mam z
tego wielką satysfakcję. Pogodziłam się z tym, że nigdy nie będę
mistrzem kuchni, chociaż jedzenie to jedna z większych moich pasji,
pogodziłam się z tym, że raczej nigdy nie zostanę mistrzem tańca,
że często jestem łudząco podobna do kota z atakiem padaczki,
pogodziłam się z tym, że nie będę perfekcyjną panią domu, choć
sprzątam całkiem nieźle, ale jestem zbyt chaotyczna. ALE mimo tego
– przecież mogę się nauczyć wszystkiego i dużo zmienić. I
robię to, organizuje swoje życie. Pomagają mi w tym małe zmiany,
jak na przykład świetna metoda 3 minut – jeśli coś zajmie ci
mniej niż 3 minuty, nie odkładaj tego na później, tylko zrób
natychmiast :) Pogodziłam się też z tym, że w wielu kwestiach
lubię tandetę, modę, kicz, płytkie rzeczy, trendy, instagramy,
modę na bycie fit i wszystko inne, do czego człowiek inteligentny
by się nie przyznał. Lubię – jeśli sprawia mi to przyjemność,
to czemu nie? Popkultura jest fajna.
Kocham też ludzi, odkryłam swoją
wielką pasję, jaką jest poznawanie nowych osób, czerpię całymi
garściami ze źródła, jakim jest populacja świata ;) Fascynuje
mnie to, że jest tak wiele tak różnych osób, każda ma coś
szczególnego i od każdej mogę się czegoś nauczyć. A z rzeczy
najbardziej przyziemnych i jeszcze niezamkniętych. Uzależniam się
od siłowni, zumby, yogi i niedługo będę chyba spędzać większość
czasu w klubie, nie w domu. W domu w ogóle bywam coraz rzadziej, to
przez tę piękną pogodę – wybudzam się z zimowej stagnacji.
Zakręciłam się na punkcie buddyzmu, na razie badam teren i jestem
coraz bardziej entuzjastyczna. Moją biblią ostatniego czasu jest
,,Cokolwiek myślisz, pomyśl odwrotnie” P. Ardena. Tryskam energią
;)